Z wizytą w Sanatorium

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Bruno Schulz jest naszą małą, lokalną osobliwością - pisarzem o wyobraźni przekraczającej wszelkie granice i barokowym, oszałamiającym stylu. Cały jego dorobek beletrystyczny to dwa chude tomiki opowiadań oraz powieść, która próbowała się wydarzyć. Schulzowska proza - mistrzowsko odmalowane, barwne wizje, wyrosłe ze wspomnień i fantazji - może się wydawać zbyt surrealistyczna, a może też zbyt olśniewająca jak na możliwości kina, nawet w jego współczesnej, dojrzałej postaci. Na ekranizację Schulza mógł się ewentualnie odważyć ktoś utalentowany w podobnym stopniu, co on. Odważył się Wojciech Has. Rezultat - Sanatorium pod klepsydrą - możemy oglądać dzisiaj z satysfakcją, nie tylko jako wcielenie dzieła literackiego, lecz przede wszystkim jako jeden z najoryginalniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.
Witajcie w Sanatorium

Hasowe podejście do Schulza to osobliwa mieszanka pokory i czelności. Niektóre sceny niewolniczo wręcz podążają za oryginałem, jednak sam scenariusz, choć oparty na Sanatorium pod klepsydrą zawiera też spory kawał Wiosny i liczne nawiązania do innych opowiadań. Nie jest to więc ekranizacja co się zowie, raczej ikebana z schulzowych ekstrawagancji ułożona według konceptu reżysera. Konceptu, na który składa się zarówno znajomość literackiego pierwowzoru, jak i wydarzeń, o których autor pisząc opowiadania wiedzieć nie mógł, choć je być może przeczuwał.

Tytułowe Sanatorium to miejsce, w którym czas popadł w pomieszanie. Przeszłe wydarzenia, zasadniczo już ukształtowane i nieodwołalne, nie miały tu jeszcze miejsca, dzięki czemu pacjent, w rzeczywistości niedawno zmarły, może cieszyć się tu względnym zdrowiem i wieść pożyczoną, efemeryczną egzystencję. Kiedy główny bohater o imieniu Józef przybywa do Sanatorium, by odwiedzić swego ojca, sam pada ofiarą owych podejrzanych temporalnych machinacji i zapada się w pomieszaną, dziwaczną mgłę wspomnień z dzieciństwa, w której realność życia żydowskiej społeczności w małym miasteczku miesza się z najdzikszymi fantazjami. Oszałamiająca podróż w czasie, pełna natchnionych monologów, kolorów i oparów szaleństwa, kończy się wreszcie wraz ze wspomnieniem o śmierci ojca. Bohater powraca do Sanatorium, by doświadczyć finału, w którym króluje rozkład i przeczucie zagłady.

Bruno Schulz zginął zastrzelony przez nazistów na ulicy w swym rodzinnym mieście. Wraz z nim i milionami innych Żydów zniknął świat, który zwykł opisywać i mitologizować. Sanatorium Hasa to swego rodzaju rozmowa ze zmarłymi i zarazem epitafium, chociaż, jak na film rozkojarzony przystało, nie wspomina się w nim wprost o historycznych wydarzeniach. Opowiadanie o lecznicy, w której serwuje się pacjentom drugiej świeżości czas, stanowi bardzo odpowiednią oprawę dla tej filmowej nekromancji. Duchy przeszłości przywołuje się tu na chwilę, by rozbłysły feerią barw pod zimnym spojrzeniem doktora Gotarda, potem zaś przeżyły dramat ponownej, tym razem nieodwołalnej, śmierci. To właśnie ostatnie partie filmu są najbardziej dojmujące, nasycone smutkiem i dekadencją.

Niezależnie od tego, czy jest akurat ponure, zabawne czy pełne zmysłowości, Sanatorium utrzymuje niebywale wysoki poziom wizualny, bez którego zresztą ekranizacja schulzowskiego tekstu byłaby nie do pomyślenia. Oprócz wspaniałych dekoracji i kostiumów, dużą rolę odgrywają starannie dobrane oświetlenie i kolory, które po cyfrowej rekonstrukcji pod okiem autora zdjęć, Witolda Sobicińskiego, nabrały nowej intensywności. Takich barw nie posiadało Sanatorium prawdopodobnie nigdy - ostateczny efekt prac nad cyfryzacją nie miał tym razem zatrzymać się tylko na konserwacji, lecz na doprowadzeniu filmu do stanu, który mógłby posiadać, gdyby nakręcono go z użyciem nowoczesnych technik umożliwiających wierne odwzorowanie kolorów, a może nawet ich "podkręcenie". Migracja palety barw z zimnych, wyblakłych błękitów i pomarańczów w kierunku ciepłych, intensywnych czerwieni oraz fioletów jest ewidentna. Otrzymaliśmy zatem do podziwiania film, jakiego nie pamiętają najstarsi kinomani. Zapewne można na to narzekać, jednak ustalenie granicy ingerencji w rekonstruowane dzieło to problem raczej z zakresu filozofii, który z pewnością przed zabraniem się za cyfryzację roztrząsano na wszystkie strony. Ostateczny efekt jest niewątpliwie olśniewający.

Sanatorium, wyleczone i naprawione, niezupełnie to samo, które otrzymało nagrodę jury na festiwalu w Cannes, powinno zapewne od nowa zasłużyć na uznanie publiczności. Moje, i zapewne pozostałych widzów zgromadzonych na sali, już zyskało. Uznajmy to za dobry początek.

Zwiastun:

Świetny tekst. To było jednak genialne posunięcie, żeby przesunąć Esme do Redakcji (i to od razu na Naczelną). Teraz, jak rozumiem, nie będzie już mogła startować w konkursach na najlepsze notki i da szansę swoim mniej utalentowanym kolegom i koleżankom ;) P.S. Gratuluję awansu! :)

Dziękuję za komplementy i gratulacje :) Ale naczelną to nie jestem, chyba że "naczelny redaktor" = "jedyny redaktor", bo Michuk z Adzem nie wiedzieć czemu piszą o sobie Administratorzy. Administrator jest zresztą bardziej naczelny, tak mi się zdaje. Ja w każdym razie bez przerwy muszę prosić o coś administratora, więc automatycznie czuję się niżej w hierarchii. :)

W konkursie oczywiście nie startuję, piszę dla chwały Filmastera (i dla lansu). A, i proszę nie licytować talentu, bo mocarne notki ludzie piszą tutaj, wcale lepsze niż moje.

Ja rozumiem, że skoro jesteś jedyną redaktor, to z def. naczelną. Oni są "fizyczni" ;)

A swoją drogą, to nagroda w postaci hipotetycznych płyt sprawiła cuda, notek się tak namnożyło, że nie nadążam czytać. Pochwal pracowników administracji za cenną inicjatywę ;)

Ledwo wsadziłam nos do redakcji, a Ty już mi grabisz u ojców dyrektorów ;) Nieładnie.

Dodaj komentarz