Star Trek: w ciemność

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Bilans balls vs brains w kolejnym filmie z serii Star Trek znów wypada na korzyść cojones, a więc raczej jak w starych dobrych Gwiezdnych Wojnach niż w starych dobrych przygodach załogi Enterprise. Na narzekających trekkies czekają jednak liczne dopieszczacze w postaci nawiązań do klasyki, a także - nareszcie! - powrotu do dawnych wartości. Ten dwugodzinny teatr zajebistości w 3D i Dolby Surround nie jest bowiem, jak by się mogło wydawać, generycznym letnim blockbusterem. To film z duszą, choć nie da się ukryć, że jest to dusza mniej spekulatywna, a bardziej przygodowa.

W dynamicznym, bondowskim wstępniaku Jim Kirk i jego załoga zabawiają się w kosmicznych szeryfów, ratując przed zagładą prymitywną obcą cywilizację. Szybko okazuje się, że działając w ten sposób można tylko wpaść w kłopoty, jeśli na pokładzie znajduje się pryncypialny Wolkanin. Szczegółowy raport Spocka, wykazujący sto i jeden naruszeń federacyjnych dyrektyw, wywołuje u dowództwa białą gorączkę. Kirk traci stanowisko, a Spock zostaje przeniesiony. Na krótko jednak, bo na horyzoncie już majaczy sylwetka Johna Harrisona: terrorysty, który poprzysiągł zniszczyć Gwiezdną Flotę. Nasi bohaterowie, zmobilizowani i przywróceni na swoje właściwe miejsca, wyruszają na kolejną niebezpieczną misję.

Tu ujawnia się wielka zaleta Star Trek Into Darkness, która być może uczyni go nawet tegorocznym królem produkcji popkornowych - zgrabny, dopracowany warsztatowo scenariusz. Żadnego wątku nie pozostawia się tu luzem, a gotowy splot jest nie tylko solidny, ale i subtelnie elegancki. Twórcy* już na wstępie wbijają klin między Kirka i Spocka, dając asumpt do emocjonujących przepychanek, które polskim widzom zapewne z miejsca skojarzą się z serią sympatycznych reklamówek z Sercem i Rozumem. To jednak sprawdzona recepta z poprzedniego filmu. Nowy - i naprawdę świetny - jest tu złoczyńca. Harrison od pierwszych chwil sprawia wrażenie niebezpiecznego, zimnego drania. Ale wzbogacanie tego pierwszego wrażenia o kolejne informacje to fascynujące zajęcie, dające tyle samo zabawy, co obserwacja interpersonalnych gierek na Enterprise. Z radością przyjęłam swego czasu wiadomość, że ta rola powędruje do Cumberbatcha. A kiedy jeszcze Benek, obwarowany morderczymi klauzulami tajności, nieśmiało zasugerował, że jego postać "ma warstwy", byłam już pewna miażdżącego sukcesu. Facet grał Sherlocka Holmesa, więc chyba wie, co mówi.

Skoro już mowa o warstwach... Z właściwą sobie delikatnością pominę wszystkie przyjemności zgotowane fanom serii, nie chcę bowiem zawisnąć za spojlerowanie. Grunt, że są. Nie powstrzymam się jednak przed wyprzedzającym atakiem na wszystkich, którzy zarzucą Into Darkness, że jest filmem bez mózgu. Jak zwykle w ambitniejszych filmach rozrywkowych, konfrontacja z groźnym przeciwnikiem zmusza bohaterów do określenia na nowo wyznawanych przez siebie zasad. A w tym Star Treku jest to adwersarz niebagatelny, który ze sporą dozą słuszności mówi o sobie, że jest "lepszy we wszystkim". Mówiąc bez owijania w bawełnę: załoga Enterprise spotyka nadczłowieka, który reprezentuje doskonałość, jaką każdy chciałby osiągnąć, i wartości, jakich lepiej jest unikać.

Harrison nie jest jednak tylko superinteligentnym zakapiorem, lecz także mrocznym zwierciadłem. Każdy praktycznie problem poruszony w tym filmie, personalny czy globalny, znajduje swoje odbicie w złożonym wizerunku gwiezdnego terrorysty. Agresja, nieodpowiedzialność i arogancja zmagają się tu z szacunkiem dla innych, ciekawością świata i pragnieniem pokojowej koegzystencji. Wszystkie te cechy występują w różnej proporcji po obu stronach, jest to zatem konfrontacja w równym stopniu z przeciwnikiem, co z samym sobą. Zajmując się kwestiami takimi jak przywództwo, współdziałanie i wojowniczość, Abrams nienamolnie, ale interesująco, analizuje postawę, jaką może reprezentować supermocarstwo w wielokulturowym, pełnym napięć i niebezpieczeństw (wszech)świecie. Hej, to film dla Amerykanów, czego innego oczekiwaliście?

Filozofia filozofią, ale czy warto pójść na to do kina? No cóż, osobiście zawsze uważałam, że stroje załogi Enterprise są dziś już trochę vintage, poza tym jednak Into Darkness dorównuje widowiskowością pierwszej części. Mimo swoich zakamuflowanych intelektualnych podtekstów jest to przecież film przeznaczony przede wszystkim dla zblazowanych nastolatków i jako taki powinien robić wrażenie. Jest nawet bezcelowa scena z ładną babką w bieliźnie. Niestety nie zapewniono równoważnej atrakcji dla kobiet, zbrodniczo wycinając równie bezcelowe ujęcia Cumberbatcha pod prysznicem.

Podobno parzyste filmy pełnometrażowe z serii Star Trek zawsze są lepsze od nieparzystych. Niezależnie od tego, co pomyśli sobie o filmie kolektywna jaźń fandomu, przynajmniej pod tym jednym względem reżyser stanął na wysokości zadania. Mam tylko nadzieję, że kolejny odcinek złamie tę zasadę, choć nie będzie łatwo. Odchodząc, by reżyserować VII część Gwiezdnych Wojen, Abrams ustawił poprzeczkę wysoko.

* wśród nich Damon Lindelof, któremu niniejszym wybaczam "Prometeusza", tylko żeby już więcej nie próbował sił w ambitnym SF, bardzo proszę.

Zwiastun:

Wow, jeśli Tobie się tak podobał, to ja od razu pójdę do mojego fanboyowego nieba :)

Oczywiście życzę Ci tego, ale fanboye mają różne zdanie na temat abramsowych Star Treków, więc nie założę się o pieniądze. ;)

Dobrze, że nie wiedziałam o tej wyciętej scenie wcześniej, bo strzeliłabym focha. Cóż... Trzeba będzie zaopatrzyć się w wydanie DVD z bonusami. :)

Ja wiedziałam. Tak to jest, jak się śledzi ploteczki :)

Film dobry moim zdaniem, ale więcej owej duszy znalazłem nawet w niedocenionym tu i ówdzie Prometeuszu. Dla mnie nowy startrek to jednak typowy blockbuster bardziej bawiący niż mówiący o czymś, ale za to wyjątkowo ładnie nakręcony.
Też nie mogę doczekać się nowych starwarsów pana Abramsa, ale i głosu Cumberbatcha, który będzie podkładał Smauga w drugim Hobbicie. Jeśli to co słyszałem w startreku to jego naturalna barwa, to jestem w szoku.

To jest jego naturalna barwa, tyle że odpowiednio udźwiękowiona:

http://www.youtube.com/watch?v=A_mFGqky5LM
[W 7:55 pojawia się fragment filmu. Można sobie porównać.]

Skoro już o Hobbicie mowa, to muszę się przyznać, że o ile potrafiłam rozpoznać i nazwać każdego z kolesi na Enterprise, o tyle z krasnoludami miałam problem do samego końca i co gorsza wątpię żeby to się zmieniło podczas oglądania Desolation of Smaug...

Heh, ja ma odwrotnie, ale widziałem go już z pięć razy i mam przewagę w nauce.

Ultra przeciętny. Gdyby całość skupiła się na planecie Klingonów, akcja ograniczałaby się do ruin, wysypisk (a la Space Quest 3) i odludzi, to byłoby ciekawie. Niestety, druga połowa filmu to przepychanki o Khana i czysta sztampa. Poprzednią wersję ceniłem za duży element przygodowy, a tutaj tego zabrakło.

Co kto lubi, oczekiwania były bardzo zróżnicowane. Podejrzewam, że taka pełnometrażowa zabawa w chowanego na klingońskim odludziu byłaby dla mnie przeraźliwie nudna. Ja tam się cieszę z tych przepychanek, taka mieszanka power play i scen akcji to coś w sam raz dla mnie.

P.S. Byłoby fajnie, gdybyś oznaczył spojlery. Ujawnienie tożsamości tego gościa to jeden z ważniejszych twistów fabuły. Jeśli ktoś nie śledził informacji prasowych (albo nie widział obsady na IMDB), zwykle nie wie, że Harrison jest Sam-Wiesz-Kim. ;)

@OjciecFernando No właśnie. Wszystko jest kwestią gustu. Ja na przykład dostałam dokładnie to, o czym marzyłam. Aktualnie powtarzam sobie klasykę i tym bardziej wielbię Abramsa. Bieganie po pustkowiu samo w sobie nie musiałoby być złe, ale na pewno nie przez cały film. To, co proponujesz, brzmi raczej jak Delta Force czy "Black Hawk Down", a nie Star Trek. Ja tam nie po to całe życie czekałam na porządne CGI w ST, żeby teraz oglądać 2 godziny partyzantki w planetarnym plenerze. ;)

No coz, w pewnym momencie pomyslalem, ze fajnie by bylo dostac cos w stylu polowania na Riddicka, moze survival a la Southern Comfort, Deliverance. No coz, nie przepadam za Star Trekiem, obejrzalem dla czystego porownania. Ludzilem sie ze pojda w bardziej przygodowy ton., bez dywagacji na temat istoty Floty, wojen, społeczeństw itp., których nie trawię w kinie sci-fi – a jak wiemy z tych tematów Star Trek się w wiekszosci sklada :)

Trzeba być człowiekiem wielkiej wiary, żeby pójść na film ze "Star Trek" w tytule, licząc, że dla odmiany nie będzie miał nic wspólnego ze serią Star Trek. ;D Nie wiem, na ile jest to realne, bo chciałabym wierzyć, że właściciel praw nie sprzedałby ich nikomu, kto zamierzałby wywrócić uniwersum do góry nogami, ale jedno wiem na pewno - kręcenie filmów nie będącymi Star Trekami pod marką Star Trek byłoby oszustwem i źle by się skończyło dla twórców i ich karier. :)

@nevamarja nie bądź taka pewna. Abrams odchodzi z franczyzy, a co dalej nie wiadomo, więc @OjciecFernando może jeszcze dostać swojego Riddick-meets-Enterprise ;)

@Esme Ja tam w sumie nie miałabym nic przeciwko Riddick-meets-Enterprice (U.S.S. Enterprise to trademark więc w grę wchodzą co najwyżej wariacje na temat nazwy tego statku). Tyle że nie w ramach Star Trek. No i jeśli reżyserem ma być Abrams, to trzeba będzie poczekać aż Star Warsy załatwi. ;)

@OjciecFernando "Star Trek" Abramsa jest bardziej plenerowy niż "STID", to fakt. Nie po całości, tak jak byś wolał, ale jednak. Nie ma Star Treka bez floty. Nie ma Star Treka bez podróżowania w nadświetlnej. Co nie znaczy, że plenery i przygodówka w ogóle w grę nie wchodzą. Kwestia proporcji.

Tak, w pewnych kwestiach bywam człowiekiem wielkiej wiary, ta wiara czasem przekształca się w naiwność. Ale tak naprawdę nie szedłem na ten film z żadnymi wielkimi oczekiwaniami. Raczej oczekiwałem czegoś w stylu poprzedniej odsłony, gdzie temat podano bardzo elastycznie, z dużą dawką przygody ( a w każdym razie tak go pamiętam), no i z bardziej ciekawszą fabułą (albo taką, która bardziej mnie zajęła). Dopiero informacja, że "mistrz arcyzła" uciekł na planetę Klingonów, a do tego w niezamieszkany rejon, rozpaliła moją wyobraźnię, zatarłem ręce i powiedziałem sobie w duchu: "o cholera, to może być dobre". Jakie płonne były moje nadzieje.

@OjciecFernando Nie wiem, czy widziałeś "Star Trek VI: Wojna o pokój", ale na oko wygląda na idealną część dla Ciebie. :)

Tak, ale to dla mnie film wyjątkowo nierówny. Poza tym drażnią mnie te całe telewizyjne korzenie Star Treka, którę uwidaczniają się w realizacji, scenariuszu i ogólnej estetyce. W Gwiezdnych Wojnach też pewnych rzeczy nie kupuję, ale tam przynajmniej akcja jest osadzona w odrębnej sferze, w swojej własnej mitologii.

Tutaj mały zgryźliwy komentarz dotyczący Into Darkness

http://www.youtube.com/watch?v=bWLGH0VHUVs

Może i zgryźliwy, ale przede wszystkim nudny. 3 osoby mające identyczne zdanie na temat STID przez 45 minut jęczą, że im się nie podobało i że to nie jest Star Trek. Ich prawo. I pewnie nawet kogoś to obchodzi. Mnie nie.

Jeśli zaś o Ciebie chodzi, to obawiam się, że jesteś nieuleczalnie odporny na magię Star Treków. Cóż... Bywa. Live Long and Prosper! :)

Dodaj komentarz