Film o zapaśnikach. Mapy potrzebujesz, czy jak?

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Do wczoraj nie znałam filmu, który oddawałby w pełni strach towarzyszący widokowi pustej kartki. Kartki, którą trzeba zapełnić. Ale dziś, kiedy tak patrzę w ziejący nicością filmasterowy interfejs do pisania notek, już wiem, że gdzieś tam w filmowym uniwersum istnieje osoba, która mnie rozumie. Nazywa się Barton Fink.

Barton jest młodym, dobrze zapowiadającym się dramaturgiem, któremu życie spłatało psikusa, każąc związać się kontraktem z hollywoodzką wytwórnią filmów. Do tej pory pisał o zwykłych ludziach - ich małych, nieciekawych problemach i codziennych dramatach. Teraz beznadziejnie ciągnące się popołudnia spędza, próbując sklecić historię o zapaśniku wrestlingu, przyklejając odpadające tapety, gapiąc się na obrazek na ścianie i poznając dziwnych, trochę upiornych niewolników showbiznesu. Lub rozmawiając ze swoim sąsiadem, rubasznym sprzedawcą ubezpieczeń Charliem. Nudne i pełne męki życie pisarza cierpiącego na twórczą niemoc. Do chwili aż stanie się coś strasznego...

Na tle twórczości braci Coen "Barton Fink" zdecydowanie wyróżnia się jednym - główny bohater, a właściwie i jego sąsiad - może i jest przerysowany, ale nie jest przygłupem. Przygłupie lub straszne jest za to wszystko wokół, każdy jeden element wielkiej maszyny do robienia filmów zwanej Hollywood. Im więcej nabieramy sympatii do Bartona lub Charliego (brawurowe pokazy aktorskie!), tym silniej odczuwamy kontrast. Dzięki temu "Fink" nabiera cech bardzo mrocznej satyry, podszytej grozą czy nawet surrealizmem. Osobiście bardzo zaangażowałam się w ten film - Fink, inteligentny, patologicznie nieśmiały introwertyk, a jednocześnie ognisty pasjonat literatury, wydał mi się bardzo bliski. Dlatego szczególnie mnie obeszła jego dziwna historia, w której ostatecznie najbardziej ludzką postacią i sprzymierzeńcem w fabryce snów okazuje się przerażający czarny lud. Więcej nie napiszę, by nie psuć zabawy.

Konstrukcja postaci i dobór aktorów jest zdecydowanie mocną stroną tego filmu. To one są siłą nośną jeśli chodzi o humor, począwszy od boya hotelowego (niesamowity Buscemi) a skończywszy na dwóch stróżach prawa, którzy najwyraźniej zmęczyli się grą w dobrego i złego policjanta i grają już tylko w dwóch złych. Scenografia, paleta kolorów i muzyka tonują jednak komediowość. W efekcie film może wydać się trochę przytłaczający, ale nie na tyle, by odepchnąć od ekranu. To z kolei zasługa scenariusza, pełnego niedomówień, chwilami bardzo zaskakującego.

Ano właśnie - scenariusz. Coenowie dają nam sporo wskazówek na temat historii o wrestlerze, którą tworzy Fink - trochę banalnej, trochę podniosłej, obowiązkowy wątek romantyczny, koniecznie podstarzały Wallace Berry w roli głównej. Bohater, ostatecznie przecież orędownik zwykłych ludzi, nadaje jej kształt swych egzystencjalnych dramatów. Jaki jest ostateczny efekt? No cóż, kiedy otarłam łzy radości na tyle by poczytać wywiady, przekonałam się, że Darren Aronofsky jest już oswojony z żartami na ten temat. :)

Bracia Coen nie zawiedli mnie po raz kolejny. "Barton Fink" jest osobną, oryginalną pozycją w ich filmografii. Zawiera co prawda coenowy humor, wrażliwość kolorystyczną, typowo przerysowane postaci, ale w specyficznych proporcjach, które kierują go nieco w stronę Lyncha i Cronenberga. To lubię.

Zwiastun:

Barton Fink to mój ulubiony film Coenów. Chyba w najpełniejszy sposób pokazuje czym jest dla nich kino. Co ciekawe, sposobem filmowania, kolorystyką i ciężarem gatunkowym najbardziej przypomina chyba "No country for old men".

Ale o Aronofskim nie pomyślałem! Już w 2007 ktoś to zauważył, po pierwszych niusach na temat Wrestlera (w którym grać miał, o zgrozo, Nicolas Cage): http://www.chud.com/articles/articles/12244/1/DARREN-ARONOFSKY--BARTON-FINK/Page1.html

Aronofsky wspomina o "Barton Fink jokes" w tym wywiadzie: http://www.slashfilm.com/2008/09/10/interview-darren-aronofsky-part-1/ Prasa nie donosi nic o papierowym pudełku, więc chyba wszystko w porządku. :)

Też słyszałam o tym, że miał być Cage - na szczęście Aronofsky się uparł na kogo innego. Zupełnie sobie nie wyobrażam Cage'a z jego miną zbitego psa w takim filmie.

Z pewną niechęcią przyznaję, że pod kątem realizacyjnym (np. montaż) "Barton" jest chyba trochę lepszy niż "Fargo", które pozostaje moim faworytem. Jeśli "No country..." jest podobne, muszę mu podwyższyć priorytet w kolejce.

Kolega szanowny Michuk podebrał mi pierwsze zdanie i nie mam nic więcej do powiedzenia:)
A na serio, wydaje mi się, że Barton jest pierwszym filmem Coenów, jaki wpadł mi w ręce, dobrze to czy nie, nie wiem, wiem, że braci od tej pory naprawdę wielbię :)

Podobne, ale moim zdaniem o poziom niżej.
Nie ma w No country takiego natłoku, takiego bogactwa błyskotliwych pomysłów, popisu wyobraźni twórców (np. te wręcz apokaliptyczne wizje ! ), takiego polotu, pysznych szczególików i nie każda postać jest tak wyrazista i godna zapamiętania, nie ma też scen które przejdą do historii kina (tak mniemam) jak to się ma w przypadku Bartona, który obok Big'a jest również moim ulubionym filmem Braci.
W ogóle oglądajać Bartona zawsze mam wrażenie że Coenowie tworzyli go będąc w najwyższej formie, mając olbrzymie natchnienie, w przeciwiestwie do głównego bohatera, otoczonego przez wilgotny, lepki pokój hotelowy i nawiedzanego przez na wpół sympatycznego na wpół demonicznego, wręcz diabelskiego sprzedawcę polis ubezpieczeniowych.
Jeszcze w kwestii postaci w Bartonie, to rzeczywiście nie ma tu przygłupów, ale za to są przerysowania ironiczne, złośliwe, kąśliwe, cyniczne, no i oczywiście demoniczne. Miałem wrażenie że i z Bartonowskiej intelektualności Coenowie mają niezły ubaw. Fink jest jajogłowy, jest bezradny, fajtpłapowaty, jego intelektualizm jest taki...hermetyczny, nieżyciowy.
Dostało się tu wszystkim i wszystkiemu, zresztą to nie novum u Coenów.
Kino najwyższych lotów. Cieszę się, że napisałaś o nim ciekawą notkę, bo ja bym się nigdy nie odważył, chyba.

Chyba każdy ma parę filmów, o których boi się pisać. Im wyższa nota, tym gorzej. :)

Fink jest oczywiście śmieszny z tym swoim społecznym niedostosowaniem i ognistymi tyradami o "zwykłych ludziach". To po prostu literacki geek, do tego beznadziejny idealista. Nie mogłam go nie polubić, zwłaszcza że Turturro znakomicie uwiarygodnił tę postać. A Goodman! Po prostu niesamowity.

Pamiętam, że przez cały film towarzyszył mi jakiś podskórny przestrach. Ten niekończący się hotelowy korytarz z rzędami butów, wilgoć spływająca po ścianie - i do tego dziwni ludzie, jak z Witkacego. "Barton" jest filmem zabawnym, ale też na swój sposób groźnym. Jest tu żart ze wszystkiego i wszystkich, ale mocno dekancencki, wręcz nihilistyczny. Big Lebowsky był jednak troszkę cieplejszy.

Lebowsky był znacznie cieplejszy - już choćby dlatego, że główny bohater zamiast być typem kafkowskim jest typem podstarzałego hipisa z Kalifornii. =}

Do Finka trochę dojrzałem z czasem, ale i tak bardziej sobie cenię Fargo, bo jest prostsze i coś mówi niezwykłego o świecie (zwłaszcza czym jest dobro skoro już wiemy że zło jest groteskowe i irracjonalne), a na równi z Finkiem, czy raczej odrobinę niżej, Śmiertelnie proste, bo oba są mroczne (ale Fink jest bardziej otwarty na interpretacje, czyli bardziej inspiruje).

Kafka! Właśnie tego mi brakowało. To był ten klimat, tylko bardziej narkotyczny.

Właściwie to chciałam napisać o Lebowskim coś bardziej niż "troszkę", ale przypomniałam sobie odgryzanie ucha i jakoś zrezygnowałam. :)

"Śmiertelnie proste" na wishlistę. I "Lokator", który podobno był inspiracją dla "Finka".

No, "Lokator" to koniecznie. To jeden z moich filmów z 9-tkami, przy których zastanawiam się nad podwyższeniem do 10.

Dodaj komentarz