Detektyw abnegat

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Wychodząc z domu na seans "Sherlocka Holmesa" zabrałam, rzecz jasna, cylinder i rękawiczki. Londyński detektyw - mistrz dedukcji i przebieranek, znawca sztuki zapaśniczej baritsu i boksu, a także okazyjny kokainista - był jednym z idoli mojego dzieciństwa. Toteż choć zwiastuny tego filmu, z wiadomą obsadą i reżyserem, budziły we mnie uczucie niebezpiecznie bliskie grozie, zwyciężyła lojalność. I muszę powiedzieć, że została ona nagrodzona, choć może niezupełnie tak, jak się tego spodziewałam. Ekstrawagancki popis Richiego dał mi mnóstwo radości - bawiłam się znacznie lepiej niż na "Avatarze".

Już od pierwszych scen staje się jasne, że spokojni panowie z Baker Street to zupełnie inna bajka. Ten moment jest właściwy, by odrzucić jakiekolwiek ewentualne stereotypy i oczekiwania, które nie zmarły w konwulsjach po obejrzeniu zwiastunów. Wycyzelowany design, szybki montaż, dialogi bardziej błyskotliwe niż inteligentne, scenariusz pełen bijatyk i magicznych (co do cholery? - myśli czytelnik Conan Doyle'a) rytuałów, dwaj przystojniacy w głównych rolach. Parafrazując Tarantino, to nie ma być film detektywistyczny, to ma być film zajebisty.

Akcję rozpoczyna brutalna bijatyka na miejscu o-mały-włos zbrodni, po której wątki zmierzają do rozwiązania, zanim się jeszcze na dobre rozpoczęły. Złoczyńca, Lord Blackwood, ląduje w więzieniu, potem zaś na szubienicy. Doktor Watson zaręcza się i zamierza porzucić nie tylko wspólne mieszkanie na Baker Street, ale też zwyczaj wspomagania Holmesa w jego działalności. Jak łatwo się domyślić, perspektywa nudy i nieobecności przyjaciela zbytnio detektywa nie cieszy - na szczęście z pomocą przychodzą okoliczności: Lord Blackwood wstaje z grobu (znów: co do cholery?). Śledztwo rozpoczyna się zatem na nowo.

Kiedy posłaniec od inspektora Lestrade przynosi wiadomość o domniemanym zmartwychwstaniu, widz wie już wiele o duecie Holmes-Watson. Nie tylko nie są to klasyczni angielscy dżentelmeni - ich przyjaźń też nie opiera się na całkiem oczywistych zasadach. Holmes to ekscentryk (może nawet wariat) i bałaganiarz, obdarzony błyskotliwym intelektem oraz doskonałą pamięcią, ale nie stroniący od społecznego marginesu i dość impulsywny. W tej parze to Watson stanowi ostoję zdrowego rozsądku, równoważąc niesterowalny geniusz detektywa z chłodnym wdziękiem, nie szczędząc przyjacielowi sarkazmu. Doktor ma również niewielkie zasoby cierpliwości, żyłkę do hazardu (Holmes przechowuje jego pieniądze) i jako były wojskowy bije się sprawnie i chętnie. Słowem - całkowite przeciwieństwo statecznego, średnio inteligentnego lekarza znanego z książek. Ta dziwaczna wariacja na temat londyńskiego duetu sprawdza się - co zaskakujące - doskonale i stanowi jedną z największych zalet "Sherlocka Holmesa". Obie postaci są spójne (choć jak dla mnie Holmes za dobrze się ubiera jak na takiego abnegata) i zagrane z nerwem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to głównie dzięki nim Ritchie wyszedł z całego przedsięwzięcia bez wielkiego szwanku.

Nie jest to jednak jedyna zaleta filmu - "Sherlock" to również ciekawe zdjęcia w błękitach, złocie i beżach oraz bardzo dobra muzyka. Sporo uwagi poświęcono również kostiumom i projektowaniu różnego rodzaju gadżetów, takich jak pistolet, którym posługuje się pewien tajemniczy profesor. Esteci będą więc ukontentowani.

Jestem zagorzałym wielbicielem opowiadań Artura Conan Doyle'a - dziecięce fascynacje to te, które utrzymują się najdłużej. Mimo to nie odczuwam potrzeby potępiania Ritchiego za szarganie klasyki literatury popularnej, podobnie jak nie odczuwałam oburzenia oglądając zeszłoroczny "Star Trek" (który ponoć też zszargał to i owo). Widocznie nie należę do purystów. Nie tylko rogrzeszam - zapewne wybiorę się na kolejny film o Sherlocku. Jak można wnosić z zakończenia, jest on nieunikniony jak śmierć i podatki.

Zwiastun:

Nieunikniony jak śmierć, podatki i wielka kasa. Przecież chyba tyko dla kasy robi się coś tak "zajebistego" z normalnej, inteligentnej literatury?

Trafiłaś w sedno. Z drugiej strony książkom to nie zaszkodzi, bo nie staną się nagle mniej inteligentne, a za to może więcej osób po nie sięgnie. Jedyne co mnie drażni w tego typu przedsięwzięciach, to że jest spore ryzyko, że wyjdzie z tego zły film. A "Sherlock" zły nie jest (chociaż Michuk i Olamus upierają się, że wręcz przeciwnie).

Ciekawa jestem nadciągającej ekranizacji "Azazela" Borisa Akunina - być może Bondarczuk zdecyduje się lepiej oddać klimat oryginału. Zastanawiam się, czy powieść detektywistyczna w starym stylu w ogóle ma dzisiaj szansę zostać przeniesiona na ekran bez bijatyk i wodotrysków.

Dodatkowa kwestia: czy my tu chodzi o literaturę z górnej półki, czy jednak twórczość popularnej? Przecież mówimy o literackim cyklu, w którym autor pod presją publiki wskrzesił swego bohatera! Bardziej komercyjnego ruchu nie da się wymyślić ;)

Właśnie to mnie boli, że w dzisiejszych czasach nawet Sherlock musi rozwalać jakieś gęby, żeby zaistnieć. Przecież ktoś nieznający oryginału, jeśli nawet sięgnie po niego po takim filmie, umrze z nudów.
Ja samego filmu nie widziałam więc nie oceniam, zaznaczam tylko, że czepiam się bardziej konwencji i komercji niż poziomu filmu.

Nie wiem tylko, czy Sherlock miewałby się lepiej, gdyby tego filmu nie nakręcono. Dla mnie była to postać, którą kino dawno już zainkorporowało, przemieliło, doprowadziło do postaci kanonicznej (chudy, w charakterystycznym płaszczu i czapce, z lupą w ręku). Każdy znał na pamięć nawet kształt jego fajki - Hans Landa w "Bękartach wojny" palił właśnie taką i było to świadome nawiązanie. Można było albo kontynuować tę konwencję aż do śmieszności, albo zrobić coś z zupełnie innej beczki - czyli dokładnie tak, jak z Bondem. Kiedy pojawiło się "Casino Royale", podniosło się larum, że zagrał go Daniel Craig, który wygląda jak jakiś zabijaka. A to był mimo wszystko dobry film.

Innymi słowy uważam, że gdyby Ritchie nie zrobił właśnie takiego filmu, Holmes na dobre zniknąłby z ekranów. Czy uważasz, że byłoby lepiej, gdyby stał się postacią wycofaną z obiegu, znaną tylko czytelnikom opowiadań?

Poza tym nie mam najmniejszych wątpliwości, że Holmes uczestniczył w bijatykach - często w przebraniu przemieszczał się po niebezpiecznych dzielnicach Londynu. W książce po prostu nie było o tym mowy, bo była ona napisana z sielankowej perspektywy Watsona grzejącego kości przy kominku. Bardzo mi się podoba to, że film, oprócz oczywistego skoku na kasę, uwydatnia te cechy, o których ikoniczna wersja Holmesa nie mówi - na przykład ataki depresji albo zwyczaj strzelania w mieszkaniu.

Znam dobrze tą irytację, która towarzyszy oglądaniu przeniesionego na ekran świat ich ukochanej lub po prostu lubianej literatury. Zauważ jednak, że 'Sherlock Holmes' nie jest ekranizacją żadnej z powieści Doyle'a, więc przynajmniej daje widzom szansę odcięcia swoich wyobrażeń od wizji reżysera. A że jest inna - czy naprawdę potrzebujemy kolejnego, identycznego kryminału, który i tak będzie jedynie cieniem opowiadania?

To mnie pocieszyłaś, Esme, bo jak i Ty ja darzę Holmesa Doyla dużym sentymentem i o ile bałam się do tej pory iść do kina, to teraz z pewnością się wybiorę.
Ja również uważam, że jest różnica między adaptacją a interpretacją i należy potraktować Holmesa Ritchiego jak interpretację.

Ja też się bałam, ale byłam dzielna i Tobie radzę to samo :)

Droga Esme, obie dobrze wiemy, że film, o którym mowa nie został nakręcony, żeby Sherlock "miewał się" się lepiej, lecz raczej, żeby wyciągnąć na nowo pieniądze z tej zreintrepretowanej ikony. Mnie jednak nie kojarzy się ona z fajką, czy jakimkolwiek innym atrybutem, ale z siłą dedukcji, czyli inteligencją, nie pięściami i wydaje mi się, że to nie ma nic wspólnego z tym, czy mówimy o Conan Doylu czy Prouście, Negrinie. Sherlock to nie J. Bond (a ten drugi mnie jakoś nie ciekawi, więc niestety argument z Casino Royale mnie nie przekona, z powodu mojej absolutnej ignoracji w temacie).Turin: nie chodzi mi o to, że przeszkadza mi, że bohater dostał "nowe wcielenie". I pewnie pierwsza popędziłabym do kina, gdyby nie to, że nie lubię komercji, a wnioskując po recenzjach, nic w tym filmie dla siebie nie znajdę.
Swoją drogą puściłam trochę wodze wyobraźni i pomyślałam, co by było, gdyby zrobić taki uwspółcześniony film, np. o Ani z Zielonego Wzgórza? :) Pewnie musiałaby palić i przeklinać, żeby ściągnąć odpowiednią ilość widzów do kina... :D A może zajść w niechcianą, nastoletnią ciążę? :)

film, o którym mowa nie został nakręcony, żeby Sherlock "miewał się" się lepiej, lecz raczej, żeby wyciągnąć na nowo pieniądze z tej zreintrepretowanej ikony.

A żeby wyciągnąć pieniądze, to musi co...? Otóż musi się podobać. Czyli: musi się właśnie "mieć dobrze", musi żyć w dzisiejszej popkulturze. Sherlock Holmes nie od dziś i nie od wczoraj, ale od długich dziesięcioleci jest własnością popkultury. A zatem - o ile tylko czyni to umiejętnie - może ona z nim robić, co tylko się jej podoba.

wydaje mi się, że to nie ma nic wspólnego z tym, czy mówimy o Conan Doylu czy Prouście

Masz rację: wydaje Ci się. Otóż różnica jest zasadnicza - i rzecz sprowadza się do tego, o czym powyżej. Opowieści o Sherlocku Holmesie były z gruntu komercyjne - ino pierwotnie w wiktoriańskim duchu. Niosą rozrywkę, a nie głębię Prousta. A zatem sposób wykorzystania ich w latach późniejszych, aż po dziś dzień, rządzi się zupełnie innymi prawami niż Literatura przez duże tfu.

Notabene: komentujesz - zdość dużym przekonaniem, dodam - nie znając filmu. Owszem, wierzę, że zniechęciłaś się na starcie. Ja zresztą też, lecz przeszło mi w kinie. (Przy czym, gwoli ścisłości, ja nie mówię nigdy nic brzydkiego o komercji, więc tu podobieństwa się kończą). Niemniej jeśli cechą, która najbardziej kojarzy Ci się z Holmesem, jest inteligencja, to nie bój nic - to zdecydowanie najsilniejsza cecha Downeyowskiego Sherlocka. Miej to na względzie.

A co do Ani z Zielonego Wzgórza? Jestem za.

Oczywiście że opowiadania o Holmesie to literatura popularna. Z drugiej strony na podstawie "Imienia róży", które jest może o półkę wyżej, nakręcono zwykły kryminał z mnichami. Więc jak? Wolno przycoolować Holmesa, a brata Williama z Baskerville już nie? ;)

Eco to jeden z tych nowomodnych twórców, którzy lubią romanse z kulturą masową, ale takich będzie coraz więcej. Nie bardzo widzę możliwość jakichś pośrednich rozwiązań - albo dopuszczamy możliwość dowolnej interpretacji CAŁEJ literatury, albo akceptujemy to, że ktoś nazywa coolerski film o Holmesie "szarganiem".

Sprawa wypłynęła przy okazji "Sherlocka", ale nikt nie oburza się już na różnorakie wariacje na temat "Draculi" czy "Frankensteina". Te powieści powinny mieć w zasadzie podobny status, co twórczość Doyle'a - są klasyką literatury. A klasyką może zostać także literatura popularna, pod warunkiem, że jest odpowiednio dobra, nowatorska itd - Szekspir również pisał dla mas.

Ania z Zielonego Wzgórza? Brr... Cierpiałam w podstawówce katusze przez tę egzaltowaną, rudą babę. Niech sobie pali i przeklina, i tak będę się trzymać z daleka.

Ten zwykły kryminał z mnichami oglądałem wiele razy, każdorazowo zachwycając się jego genialnością.

Film jest dobry, ale co spłaszcza to spłaszcza. ;)

To znaczy jeśli już mam wybierać albo, albo - to zdecydowanie opowiadam się za dowolną interpretacją całej literatury! Przy czym mnie raczej chodziło o to, że w przypadku literatury "wyższej" bardziej zrozumiałe są głosy, że ten i ów film "zepsuł" czy "zszargał" książkowy oryginał - niekoniecznie do końca uprawnione czy uzasadnione (najlepiej to rozpatrywać jednostkowo), ale przynajmniej łatwo je pojąć. Natomiast w przypadku książek popularnych wolałbym po prostu mówić o tym, czy wyszło z tego coś fajnego, czy też nie.

We mnie w ogóle tkwi mały postmodernista, więc lubię wszelkie tego typu przekręty. Na Sherlocka pierwotnie kręciłem nosem nie dlatego, że taki "cool", tylko dlatego, iż wydawał się nie zachować nic z wersji pierwotnej - co okazało się nieprawdą. Bo naturalnie redefiniowanie klasycznych postaci i motywów ma sens tylko wtedy, kiedy jakaś ich nie do końca określona esencja pozostaje zachowana.

Podpisuję się obiema ręcami, niestety nie podyskutujemy sobie na ten temat :)

Umówmy się może co do jednego - moim zdaniem, wszystko wolno. Wolno ekranizować, zmieniać, redefiniować, szargać, reinterpretować, parodiować itd. Wolno więc też kręcić nosem, że staroświeckiego detektywa polano współczesnym, komercyjnym lukrem. Zwłaszcza, że ja w samej sobie jeszcze się "małego postmodernisty" nigdy nie doszukałam ;)

Co do Prousta i Ani z Zielonego Wzgórza (bo, wybacz Negrin, ale będę obstawać przy moim "wydaje mi się", czasem własne "wydaje się" jest lepsze niż absolutna pewność kogoś innego;) - pójdę do kina na każdy dobry film, obojętnie, jak wykorzysta oryginał. Dobry, zaznaczam.

Z jednym się zgadzam, komentowanie filmu bez oglądania go, jest dość jałowe. Staje się raczejj komentarzem do własnych uprzedzeń i założeń - do czego jednak się z góry przyznałam i poza to staram się nie wychodzić.
Ale filmu raczej nie będę oglądać, mimo Waszych zachęt. Szkoda mi czasu i pieniędzy, a recenzje i trailery mnie nie przekonują.

Jeśli jednak ktoś mnie posadzi przed ekranem i go wyświetli - dam Wam znać, czy zmieniłam zdanie czy nie ;)

Koniecznie, bardzo jestem ciekawa Twojej opinii ;)

Dodaj komentarz