Bursztynowy świerzop a sprawa polska

Data:

Bursztynowy świerzop - odpowiada bez wahania Jacek Dukaj, gdy zapytać go o inspiracje do "Fikcji narodowych". Pod tą tajemniczą, choć jakby znaną, nazwą, kryje się jedno z najciekawszych zjawisk rodzimego kina niezależnego - autorska spółka trojga entuzjastów, która wspólnymi siłami w głębokim PRLu tworzyła rasowe kino klasy B.

Powstanie wytwórni "Bursztynowy świerzop" (nazwa zaczerpnięta oczywiście z Mickiewicza) było zarówno echem rewolucji obyczajowej '68, jak i terapeutyczną reakcją na szalejący podówczas w Polsce moczaryzm. Założyła ją trójka młodych ludzi - Gabriela Fotyga, Roman Ćwikliński i August Koniecpolski. Poznali się jeszcze w liceum, dzięki wspólnemu zamiłowaniu do kina. Ich życiowe drogi rozeszły się wraz z podjęciem studiów, jednak od czasu do czasu spotykali się w kinach lub klubach dyskusyjnych. Momentem przełomowym był dla nich seans "Nocy żywych trupów" - filmu, który ujął ich zarówno chropowatym stylem, jak i tematyką, otwartą na polityczne interpretacje. Początkowo pomysł na zrealizowanie własnego filmu o zombie traktowali jako żart. Wkrótce jednak nabrał on konkretniejszych kształtów dzięki poznanemu dwa miesiące później ekscentrycznemu specjaliście od efektów specjalnych - Władysławowi "Wisi" Mikołajewskiemu. "Wisia" - głodny wyzwań i niezwykle pomysłowy - zapoznawszy się z projektem, z miejsca zaofiarował swój profesjonalny wkład. "Zjadacze umarłych" powstali pół roku później.

Koniecpolski, wspominając te lata, do dziś nie może się nadziwić, jakim cudem udało im się nakręcić ten i następne filmy. Tworzenie kina niezależnego w warunkach gospodarki centralnie planowanej było czystym szaleństwem. W czasie gdy Andrzej Wajda i inni luminarze polskiego kina drżeli o aprobatę partii, która decydowała o ich twórczym "być albo nie być", garażowa produkcja "Świerzopa" szła pełną parą mimo ogromnych przeciwności. Kręcili na sprzęcie użyczonym przez wytwórnię KADR, w której Koniecpolski miał znajomości, tam również, w godzinach nocnych, montowali i wywoływali gotowy materiał. Kliszę filmową - artykuł w PRL drogocenny - przywoził im wuj Fotygi ze służbowych podróży do RFN. Aktorami (na ogół fatalnymi) byli znajomi. Prawdziwych jednak cudów dokonywali "Wisia" z Ćwiklińskim, wyczarowując kostiumy, charakteryzację i najdziwniejsze rekwizyty dosłownie z niczego.

Mimo niekłamanej sympatii dla entuzjazmu twórców trzeba jednak powiedzieć, że "Zjadacze umarłych" - opowieść o tajemniczej epidemii w odizolowanym PGR - to bardzo zły film. Koniecpolski okazał się fatalnym reżyserem (następne filmy wyszły spod ręki Fotygi, najbardziej utalentowanej z całej trójki), widoczne są też braki techniczne (np. bardzo rozjechane postsynchrony), zaś aktorzy wyraźnie nie są pewni, co właściwie powinni robić przed kamerą. Ten kinematograficzny poligon, trudny do zniesienia dla widza, uświadomił jednak założycielom "Świerzopa", że nakręcenie prawdziwego filmu naprawdę leży w zasięgu ich możliwości. Odtąd ich wyobraźnia nie znała granic, zaś jakość sztuki filmowej poprawiała się z roku na rok ku radości niewielkiej, ale wiernej publiki oglądającej ich wytwory w zaprzyjaźnionym kinie "Nibylandia".

Mając do czynienia z którymkolwiek z filmów "Świerzopa" nietrudno zauważyć, że powstawały one głównie dla zabawy. Domeną tej garażowej wytwórni jest niewybredny żart, obyczajowa śmiałość i hektolitry malinowego syropu przelewanego na planie. Koniecpolski, dyżurny scenarzysta, był prawdziwym szatanem kiczu, nie wahał się też czerpać inspiracji z różnorodnych źródeł. Do polskich jezior wpuszczał więc piranie ("Wataha z głębin"), na polskich wierzbach zasadzał kleszcze-giganty ("Leśne licho"), w rurach ciepłowniczych uprawiał mięsożerne rośliny ("Zielona śmierć"), a miejskie blokowiska zaludniał transwestytami uzbrojonymi w tasaki ("Dreszcz"). Chętnie nawiązywał do rodzimego folkloru - ludowych wierzeń ("Strzygi", "Dziady cz. V") i miejskich legend ("Czarna wołga").

Bodaj najciekawszą grupą filmów spod znaku "Świerzopa" są produkcje nawiązujące do wydarzeń historycznych. Mamy tu zarówno opowieść wampiryczną inspirowaną życiorysem Feliksa Dzierżyńskiego ("Pocałunek śmierci"), jak i historię oddziału wilkołaków skrywającego się w podkarpackich lasach ("Nocni drapieżcy"), co jest dość czytelnym nawiązaniem do żołnierzy wyklętych. Koniecznie trzeba też wymienić tutaj garażowe opus magnum - "Józefa Piłsudskiego i żywe trupy", film zaskakująco spektakularny, zawierający nawet niewielką scenę batalistyczną. Marszałka zagrał mało jeszcze wówczas znany Janusz Gajos, który do dziś z przyjemnością wspomina współpracę z Fotygą, zaznaczając jednak, że całe przedsięwzięcie było chyba najdziwaczniejszym, w jakim brał udział.

Ostatni film wytwórni, radosna satyra na gospodarkę niedoboru symbolizowaną przez blade pasożyty zamieszkujące lodówki ("Pokrzywy"), powstał w 1980 roku. Polityczna zawierucha lat 80 nie oszczędziła także mikrowytwórni, która po krótkim oczekiwaniu na lepsze czasy ostatecznie zakończyła działalność po wprowadzeniu stanu wojennego. Taśmy z filmami przez dłuższy czas kurzyły się w magazynie "Nibylandii", by w końcu trafić do Filmoteki Narodowej. Seanse filmów "Bursztynowego Świerzopa" w warszawskim Iluzjonie odbywają się od wielkiego dzwonu, nie doczekały się ani wydania VHS, ani DVD - ich istnienie traktowane jest niemal jak wstydliwy sekret. Jest to zadziwiające, zważywszy na to, iż co lepsze z nich mogą spokojnie stać na półce wraz z dziełami innych ekscentryków lat 70, takich jak David Cronenberg lub Ken Russel. Historia nie obeszła się łaskawie z dziełami trojga przyjaciół. Warto jednak mieć nadzieję, że o ile taśmy nie rozpadną się ze starości w magazynach Filmoteki, kiedyś jeszcze nadejdzie ich czas.

Cudowna historia :) Esme, może czas, żebyś i Ty zaczęła pisać scenariusze?

Ja bym może i nawet napisała, ale jak PiSf nie da na to kasy to co? Zostanę jak Himilsbach z angielskim ;)

Zawsze można liczyć na tajemniczych bogaczy chcących anonimowo rzucać milionami. ;)

Dodaj komentarz