Bój się muchy

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Trudno powiedzieć, by początki jednego z najciekawszych horrorów science-fiction lat 80 należały do zachęcających. Pierwotna wersja scenariusza, remake horroru 1958 roku, zgodnie z opinią przyszłego reżysera, stanowiła mieszankę złego melodramatu i kampowej grozy. Było w niej jednak coś, co przyjemnie współgrało z obsesjami, które trawiły Davida Cronenberga - bo to on miał nakręcić ten film - od samych początków jego twórczości. Zainwestował więc w Muchę wszystkie swoje talenty, nie tylko wyrywając fabułę z pulpowego królestwa, ale też tworząc film, który wkroczył w XXI wiek nie tracąc na aktualności.

Schemat "chłopak spotyka dziewczynę" z pewnością jest ponadczasowy i właśnie tak rozpoczyna się historia Setha, wynalazcy i Veroniki, dziennikarki. On próbuje ją poderwać. Ona początkowo jest zainteresowana raczej jego badaniami nad teleportacją, jednak nawiązana z nim współpraca wkrótce przeradza się w romans. Romans nie tylko bardzo intensywny, ale też inspirujący - Sethowi udaje się obejść jak dotąd nierozwiązywalny problem teleportacji materii ożywionej. Pewnej nocy wynalazca wchodzi do jednej ze swych maszyn i dokonuje próby na sobie, nieświadomy, iż w teleporterze znajduje się jeszcze jeden pasażer - mucha. Opuszcza telepod nieco odmieniony - staje się szybszy, silniejszy, a jego apetyt, także seksualny, niepomiernie wzrasta. Jednak zmiany nie ustają i postępują w kierunku, który przeraża jego partnerkę. Zwłaszcza w obliczu faktu, że zaszła z nim w ciążę.

Tu przechodzimy do schematu "nieudany eksperyment naukowy", połączonego z motywem "genetyka to nic dobrego" (inżynieria genetyczna miała negatywny PR praktycznie od zarania) i starym, dobrym "zaszłam w ciążę z potworem". W istocie Mucha to chyba najbardziej standardowy horror Cronenberga, co zapewne przyczyniło się do jego komercyjnego sukcesu. Nie zmienia to faktu, że sztance kina rozrywkowego zostają tu zatrudnione w sposób odmienny od tych ustalonych tradycją. Film grozy to gatunek zrodzony z uprzedzeń, zahamowań, kompleksów i fobii. Jako taki w swoim przesłaniu bywa dość zachowawczy, żeby nie powiedzieć obskurancki. Nauka jest tu z reguły grzesznym procederem sprowadzającym zagładę i śmierć, seksualne pożądanie karane jest surowo, a dziewczynę potwora zawsze musi odbić jakiś zdrowy, odważny samiec. Pozornie wszystko się tu zgadza, jednak w rękach Kanadyjczyka te wyświechtane klisze nabierają nowych barw.

Zacznijmy od rzeczy najzabawniejszej - Veronica faktycznie ma drugiego adoratora, do którego uda się po pomoc. Reprezentuje on w filmie "moralny" punkt widzenia, zdecydowanie i męski rozsądek. Jest on jednak przy tym obleśnym stalkerem i szantażystą, który nie potrafi pogodzić się z niedawnym zerwaniem i wciąż rości sobie prawa do względów eks-partnerki. Pierwotnie film miał zakończyć się uświęconym tradycją "odbiciem dziewczyny". Zmieniono je jednak pod wpływem reakcji testowej publiczności, która nie potrafiła się z nim pogodzić - relacja Setha i Veroniki miała zbyt wiele dobrej chemii, zbyt wiele emocji zainwestowano w ich związek. W rezultacie Mucha to nie typowa sensacyjna historia damulki ratowanej przed wilkołakiem, któremu nieopatrznie weszła do łóżka, ile emocjonalnie bogata opowieść o tragicznie zakończonej miłości.

Wypadek w telepodzie nie przekreśla bowiem łączącego bohaterów uczucia. Przemiana Setha jest bardzo długa i bolesna - naukowiec zmienia się fizycznie i traci władze umysłowe, jednak, obserwując go oczyma Veroniki, dostrzegamy w nim człowieka niemal do samego końca. Przynajmniej jednokrotnie pada tu porównanie do raka, a skojarzenie z chorobą popromienną też nasuwa się dość prędko. Jest to historia przemiany w potwora, lecz ukazana ze współczuciem zaprawionym kroplą fatalizmu. Choroba Setha to koszt, jaki musi towarzyszyć postępowi - koszt tragiczny, lecz nieunikniony, bowiem rozwoju technologii, tego nieustannego romansu człowieka z maszyną, nie da się zatrzymać żadną siłą. Nawet sam poszkodowany, pragnąc odwrócić proces przemiany, rozpaczliwie kontynuuje swoje badania. Dobrze znane zakończenie wielu technohorrorów - palące się notatki pokryte równaniami lub wybuchające laboratorium - jest zdaniem Cronenberga marzeniem naiwniaka.

Nawet evergreen pod hasłem "mam w brzuchu monstrum" potraktowano tu z większą dozą trzeźwości, łącząc go bezpośrednio z uniwersalną obawą przed chorobą genetyczną lub deformacją płodu. Oczywiście Cronenberg nie byłby sobą, czyli mistrzem body horror, gdyby nie włączył do filmu sceny monstrualnego porodu, w której zresztą obsadził samego siebie w roli ginekologa. Jednocześnie jednak odsunął ten obraz w sferę nocnego koszmaru, na pierwszym planie pozostawiając bohaterkę, która, ponownie odzierając rzecz z fatałaszków SF, właśnie dowiedziała się, że ojciec jej dziecka ma fatalnie skrojony genetyczny garnitur.

Wszystkie te tematy, rzecz jasna, starzeją się dużo wolniej niż moda z lat 80 (właściwie jedyny element w Musze, od którego naprawdę bolą zęby). Słynna reżyserska dyscyplina Cronenberga okazała się odporna na upływ czasu, a staroszkolne efekty specjalne, choć zbyt gumowe jak na dzisiejsze komputerowo generowane standardy, wciąż jeszcze potrafią wzbudzić ciarki lub skłonić do zamknięcia oczu osoby o słabszych nerwach. Wielką zaletą są także wiarygodne kreacje Goldbluma (najwyraźniej został obsadzony zgodnie ze swoimi predyspozycjami) i Davis*. W oprawie nastrojowej muzyki Howarda Shore, efektownie zaaranżowanej scenografii, z kroplą czarnego jak smoła humoru, Mucha sprawdza się na ekranie doskonale po niemal 30 latach od premiery.

Snując swoje wizje splecione z seksu, ciała i technologii, choćby najbardziej upiorne, Cronenberg przyjmuje perspektywę obsesjonata. Jest to jeden z wyróżników jego kina, który stawia je w opozycji do moralistycznej tradycji kina grozy, każącej wieńczyć opowieść przywróceniem słusznego porządku. Moralista przygląda się, czerpiąc niezdrową przyjemność, potem zaś z oburzeniem odrzuca. Obsesjonat po prostu lubi się w czymś grzebać i przyznaje się do tego bez żadnej krępacji. Mucha to jeden z tych filmów, w których Cronenberg przyjmuje rolę kapłana tradycyjnego obrządku horroru, by przewrotnie igrać z publicznością, zapewniając jej jednak wreszcie katharsis. Zjeść ciastko i mieć ciastko - to przecież najlepsze rozwiązanie.

* Filmografia Cronenberga to zresztą prawdziwa kopalnia wybitnych aktorskich kreacji, poczynając od świetnego Christophera Walkena w Martwej strefie, poprzez Jeremiego Ironsa w Nierozłącznych, kończąc (jak na razie!) na Julianne Moore w Mapach gwiazd.

Zwiastun:

Fajny, obrzydliwy film.
Gdy zastanawiam się nad mistrzem kina klasy B, to zawsze mam dylemat, czy jest nim Carpenter, a może właśnie Cronenberg.

Jeśli Cronenberg, to raczej wczesny. I w ogóle Carpenter jakoś lepiej mi pasuje. Kino klasy B starzeje się w specyficzny sposób, nabierając nieco śmieszności, tak jak starzeją się filmy Carpentera. Cronenberg jest po prostu nieprzyjemny i to po latach nie mija.

Dodaj komentarz