65. Berlinale - Eisenstein wg Greenawaya

Data:

The Yes Men Are Revolting - Panorama
Ocenia 5/10

Nowy film pary ekstrawaganckich amerykańskich antykorporacyjnych aktywistów znanych jako The Yes Men nie jest już paradą udanych psikusów, którą znamy z Yes-Meni naprawiają świat. To dokument znacznie bardziej osobisty, opisujący ich życie i sposób działania, rozliczający porażki, analizujący motywację. Działalność duetu nieco się rozmyła, odkąd jeden z Yes Menów dorobił się rodziny, jednak obaj starają się trzymać rękę na pulsie. W filmie znajdziemy więc materiały z okupowania Wall Street, jak również fragmenty dokumentujące zaangażowanie w promocję zielonej energii. Dowiemy się, jak żyje i pracuje współczesny aktywista.

Nie da się ukryć, że nie jest to film tak atrakcyjny, jak poprzedni - więcej tu chaosu, mniej spektakularnych sukcesów - zapewnia on jednak unikalny wgląd w działalność politycznych harcowników i przypomina, że nie święci garnki lepią. Pomimo nieuniknionych trudności i frustracji The Yes Men zachowują poczucie humoru i pozytywne nastawienie do ludzi, nie poddają się zniechęceniu. Trudno ich za to nie podziwiać.

Aferim! - Radu Jude, konkurs
Ocena 6/10

Czarno-biały film drogi rozgrywający się na feudalnej Wołoszczyźnie w pierwszej połowie XIX wieku. Bohaterami są dwaj stróże prawa - ojciec i syn - ścigający romskiego niewolnika zbiegłego z gospodarstwa możnego bojara. Jude używa pościgu jako narracyjnego wehikułu, mającego uczynić film atrakcyjnym dla widza - jednak jego prawdziwym celem jest przedstawienie społecznych realiów panujących w jego ojczyźnie przed dwustu laty. Chodzi w szczególności o zniewolenie Romów (a także feudalizm i cywilizacyjne zacofanie), którego konsekwencje można dostrzec w Rumunii także dzisiaj, zarówno w postaci dyskryminacji i prześladowań, jak i niskiego materialnego statusu tej mniejszości.

Aferim! nie jest filmem wielkim, ale trudno przecenić jego znaczenie polityczne. Radu Jude mówi tu o grzechach przeszłości, do których żadne społeczeństwo nie przyzna się chętnie. Gdyby analogiczny film nakręcono w Polsce, zastępując Romów chłopami pańszczyźnianymi, zapewne okrzyknięto by go z miejsca "filmem antypolskim". Kinematografia rumuńska, której artystyczne triumfy powinny budzić w Polsce zasłużoną zazdrość, niniejszym dała nam jeszcze jedną lekcję - lekcję odwagi mierzenia się z własnymi korzeniami. Bierzmy przykład.

Eisenstein in Guanajuato - Peter Greenaway, konkurs
Ocena 7/10

Po opowieściach o holenderskim mistrzu malarstwa Rembrandtcie i holenderskim pornografie Goltziusie Greenaway radykalnie zmienia scenerię, zabierając widzów do Meksyku pierwszej połowy XX wieku i przedstawiając im ubranego na biało, rozczochranego mistrza kina - Sergieja Eisensteina. Einsenstein w Guanajuato to historia 10-dniowego płomiennego romansu pomiędzy reżyserem Strajku a jego młodym, lokalnym przewodnikiem. Podobnie jak w poprzednich filmach, dużo tu gadania, frywolności i golizny. Sporo też archiwalnych zdjęć, bo nad poprzednimi bohaterami biograficznych greenawayowskich fantazji Eisenstein ma tę przewagę, że żył już w erze fotografii. Znajdzie się też miejsce dla wielce dosadnej sceny męskiego spółkowania. Nie zdziwiłabym się, gdyby to ustawa świeżo uchwalona w ojczyźnie reżysera Pancernika Potiomkina, zabraniająca promocji gejostwa w kinie, zainspirowała Greenawaya do zrealizowania jej z takim pietyzmem.

Bardziej jednak niż nagość ceni Greenaway i eksponuje swego bohatera. Jego Eisenstein to elokwentny, żywiołowy megaloman, który dopiero co wyrwał się z zimnej, smutnej Rosji i jest zafascynowany gorącym Meksykiem i jego eklektyczną kulturą. Filmu ostatecznie z tego wszystkiego nie będzie, jednak te 10 dni spędzonych w Guanajuato wstrząśnie nim i na zawsze zmieni oblicze jego twórczości. Oczyma duszy widzę już film hollywoodzki oparty na tej historii - bajoro łzawego romantyzmu z wplecionymi kolorowymi pocztówkami - i nie mogę się nacieszyć, że to libertyńskie oko Greenawaya pierwsze wypatrzyło temat.

Na konferencji prasowej Greenaway bryluje, barwnie opowiada o swojej fascynacji Strajkiem, "pierwszym prawdziwym arcydziełem kina", i postacią rosyjskiego geniusza. Praży soczystymi dygresjami, ze źle ukrywanym rozbawieniem smaga subtelne dziennikarskie uszy rubasznym "pierdolić". Jego film jest taki, jak i on sam - błyskotliwy, elegancki, przegadany, i nie na każdy gust.

Sworn virgin - Laura Bispuri, konkurs
Ocena 6/10

To już kolejny, po Przebaczeniu krwi, film prezentowany na Berlinale, który zajmuje się osobliwościami albańskiego prawa zwyczajowego - kodeksu Kanun. Bohaterka Sworn virgin to Mark - kobieta, która skorzystała z określonej w kodeksie możliwości ogłoszenia się mężczyzną. Osoby takie, w zamian za przysługujące mężczyznom prawa i męskie imię, muszą wyrzec się miłości i do końca życia zachować celibat. Decyzja, którą podejmuje Mark/Hana, nadszarpuje bliską jak dotąd więź z siostrą. Po latach obie spotkają się z dala od swej rodzinnej wioski, we włoskim mieście, gdzie Mark spróbuje odzyskać kobiecość, której niegdyś się wyrzekł.

Portretując zanikającą już tradycję, Bispuri w istocie opowiada o problemach uniwersalnych - poszukiwaniu własnej tożsamości i istocie kobiecości. W wielu miejscach na Ziemi tożsamość płciowa przestaje podlegać narzuconym przez społeczeństwo rygorom i rozsadza dotychczas jasno określone, ciasne ramy. Możemy wreszcie poznać jej prawdziwą płynność i różnorodność. Film i literatura przybliżają nam zarówno radość tych, którzy odnaleźli siebie, jak i cierpienie tych, którzy musieli się siebie wyrzec. Sworn virgin to opowieść o jednych i o drugich,